Muszę się Wam przyznać do mojego największego przestępstwa kulinarnego. Nie jest mi łatwo o tym pisać, no ale muszę.
Kiedyś używałam kupnych kostek rosołowych!
Wiem, wiem, wiem, że to zło!
Niestety czasem zdarzały mi się takie dni, kiedy gotowałam zupę, która nie miała „smaku”. Doprawiałam, próbowałam, doprawiałam i nadal nic.
Załamana sięgałam po kostkę rosołową. No i od razu lepiej.
Miałam ochotę zapaść się pod ziemię, gdy ktoś mówił „ale pyszna zupka”.
Miałam ogromne wyrzuty sumienia, gdy serwowałam takie „wzbogacone” danie moim dzieciom. Jaka ze mnie matka, że podaje im taką „truciznę”. Miałam wrażenie, że z garnka wyskoczy minister zdrowia i zbeszta mnie za świadome narażanie zdrowia moich potomków. Gdy dzieciaki chorowały tylko czekałam aż pediatra powie „Tak Pani Gazdulska to przez to, że dodaje pani szkodliwą kostkę rosołową do potraw”.
Wyrzuty sumienia nie pozwalały mi normalnie funkcjonować.
Niestety nie jestem jedyna, która dopuszczała się tego przestępstwa.
Kiedyś na imprezce u koleżanki X taka sytuacja:
X ze strachem w oczach woła mnie do kuchni
– Ola pomożesz mi uratować ten barszcz?-
Ło matko. Jak z tej burej brei mam wyczarować pyszny barszcz na 20 osób? Speszona, z wbitym w podłogę wzrokiem zapytałam X. (X oczywiście jest z reguły bardzo eko matką i nienawidzi sztuczności)
– Masz kostki rosołowe?-
– noooooo….hmmmmmm. no wiesz Ola zazwyczaj nie używam, ale mam- tym razem to ona była speszona i gapiła się w podłogę.
No i masz babo placek. Nawet ta moja eko kumpelka ma to „dziadostwo” w domu. Niestety sytuacja podbramkowa zmusiła nas do nafaszerowania gości glutaminianem sodu pod osłoną barszczu. (kiedyś zdradzę wam sekret na mój ekspresowy barszcz „na ścierze” bez glutaminianu sodu)
Postanowiłam skończyć z tym „trującym dziadostwem”.
Wykombinowałam sobie, że będę robiła domową kostkę rosołową. Nie wiem dlaczego wpadłam na to dopiero niedawno.
Wiem, że zajmuje to trochę czasu ale na prawdę warto. Teraz wrzucam sobie taką kosteczkę do wody z uśmiechem na twarzy. Gdy nie mam czasu na gotowanie bulionu ta pasta warzywna ratuje mi życie.
2 łyżki „pasty” na 1 szkl. wody
3-4 kosteczki na 1 szkl. wody
Gotową pastę można przechowywać w szczelnym pojemniku przez miesiąc. Można też ją zamrozić w foremkach do lodu. W zamrażarce można przechowywać spokojnie kilka miesięcy.
Składniki:
- 5 ziarenek ziela angielskiego
- 10 ziarenek pieprzu
- 1 suszony liść laurowy
- 3 łyżki oliwy
- 2 duże marchewki
- Mały kawałek selera
- 2 łodygi selera naciowego
- 1 mała pietruszka
- 1 mała cebula
- 2 ząbki czosnku
- 1 duży pęczek lubczyku
- 1 pęczek pietruszki
- 1 łyżeczka kurkumy (opcjonalnie)
- 7 łyżeczek soli
- 5 łyżek sosu sojowego
Sposób przygotowania:
- Pieprz, ziele angielskie i liść laurowy rozgnieć w moździerzu na pył.
- Obierz warzywa
- Cebulkę pokrój na plasterki i podsmaż na suchej patelni. (musi zrobić się lekko czarna)
- Marchew, seler, seler naciowy, korzeń pietruszki i czosnek zetrzyj na tarce na grubych oczkach.
- Na patelni rozgrzej oliwę i podsmaż warzywa. Dodaj roztarte przyprawy, sól i sos sojowy.
- Natkę pietruszki i lubczyk posiekaj (łodygi również) i dorzuć na patelnie.
- Możesz dodać kurkumę, która doda żółtej barwy, ale nie jest to konieczne.
- Zmiksuj wszystko na jednolitą papkę.
Smacznego 🙂
OlaKombinuje